niedziela, 15 listopada 2015

Od Desmodora CD Bonnie

Wzruszyłem ramionami. Bonnie zaczynała mnie powoli irytować swoją ignorancją. Ale czego mogłem się spodziewać. Włożyłem sztylet do pochwy i wstałem. 
- Żegnam zatem. Nie sądzę byśmy doszli do jakiegokolwiek porozumienia. - skinąłem głową i ruszyłem w stronę ulicy, na której zobaczyłem uwiązanego siwego konia. Czyżby Johan przypomniał sobie o długu...?
Nie patrzyłem na Bonnie. Wyobrażałem sobie jej twarz o wyrazie obojętności. Zapewne tak było. Mimo sprzecznych uczuć zaciekawiła mnie jej osoba – chociaż w sumie myślałem tak o każdej poznanej dziewczynie. Westchnąłem ciężko i wszedłem do pubu. Momentalnie ucichło – jakby ktoś zarzucił na wszystkich nieprzenikający dźwięków koc. Odszukałem wzrokiem mężczyznę i podszedłem szybko.
- Dawaj pieniądze. - nie rozdrabniałem się. Byłem zdecydowany i stanowczy. Jeśli chodzi o kasę to biorę to bardzo na poważnie.
Delikwent wstał i popatrzył na mnie spod przymrużonych powiek. Dawał wyraźny sygnał żebym się odwalił, ale ja nie ustępowałem. Mój hajs – moja sprawa.
- Dasz po dobroci czy mam ci zetrzeć ten uśmieszek z twojej krzywej mordy! - warknąłem rozjuszony. O nie przyjacielu. Tak nie będziesz sobie ze mną pogrywał.
Johan poczerwieniał, a następnie zbladł. Po paru sekundach jego twarz przybrała odcień świeżej zieleni. Upadł na podłogę i już się nie poruszył. Upadłem na kolana i chwyciłem go za rękę.
- Johan! Boże święty, ludzie pomocy! - krzyczałem w amoku co chwila sprawdzając czy oddycha. Puls nie był wyczuwalny – pewnie znowu odstawił leki. Szybko na sali znalazł się jakiś lekarz – zbadał go i stwierdził zgon. Łzy spływały mi cienkim strumieniem, bo białej twarzy. 
- To zawał. Nic nie mogłeś zrobić. - klepali mnie po plecach przypadkowi ludzie. A jednak mogłem! To przeze mnie, podniosłem mu niepotrzebnie ciśnienie. Klęczałem przy jego ciele, nie pozwalając się dotykać. Po chwili go wynieśli. Znaleźli też w kieszeni kurtki testament. Prosił by go skremowano. 
Wszystko działo się szybko, jak w jakimś niewyśnionym koszmarze. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Odwróciłem się powoli i ujrzałem szare oblicze Bonnie.
- Chodź ze mną. - szepnęła i wyszła z pomieszczenia. Podniosłem się słabo i podążyłem za nią. Było mi wszystko jedno – bez przyjaciela, sam ... przepadło wszystko w parę minut, tyle wspomnień, wspólnych lat. Powłóczyłem nogami bez chęci do życia, zagubiony w pustce, w czarnych odmętach śmierci. Nie pierwszy raz chylę głowy przypuszczeniu, że lepiej umrzeć samemu niż patrzeć na zgon bliskiej osoby. 
Dziewczyna zaprowadziła mnie nad staw. Była tam też fontanna. 
- Ta fontanna symbolizuje życie. Woda to krew, chęci, umiejętności, troski, problemy i tak dalej. A ta sadzawka... - tu podeszła do oczka wodnego i wskazała ręką stojącą toń – to jest życie po śmierci. Niezmącone niczym, żadnymi kłopotami. Twój przyjaciel jest teraz w lepszym świecie. Bez problemów, bez smutków. Powinieneś się cieszyć...
Stałem i patrzyłem w przestrzeń. Dopadła mnie nostalgia, ale i wstyd, wyrzuty sumienia. Podczas, gdy Johan umierał zwróciłem się o pomoc do samego Boga. Do kogoś kto jakby się wydawało jest moim wrogiem. Nie udało się, ale mój druh jest teraz prawdopodobnie u niego, w niebie. Przecież nie mogę mu życzyć by był teraz na dole. 
*Tutaj zaczyna się moja wewnętrzna przemiana. Ze złego na dobre, z gorszego na lepsze. Z demona w ... właśnie w co? W anioła? W człowieka?*
W tej chwili zacząłem się zastanawiać czy idea, którą wyznaję jest prawidłowa. Jestem demonem z krwi i kości nie mogę tak po prostu porzucić dotychczasowego życia. Hulaszczych zabaw, angielskiego cydru i opływającego w dostatki folwarku. Nie nazywałbym się wtedy Aaron... Podrapałem się po głowie. Muszę nad tym pomyśleć.
- Dziękuję. - powiedziałem do Bonnie. Tylko tyle, ale to słowo wyrażało więcej niż gdybym napisał dla niej wiersz, wręczył dyplom i zaśpiewał serenadę.

<Bonnie? No widzisz, dzieje się...>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tłumacz