Arthur przechadzał się po okolicy, a wokół niego wyczuwalna była aura desperackiego znudzenia. Przez większą część dnia przechadzał się po krawężnikach, czasami po dachach nieznanych właścicieli, lecz zamieszkanych głównie przez ranne koty lub przez przerośnięte stworzenia o ośmiu odnóżach po obu stronach i z wielkimi oczętami. W końcu dżinn zrezygnował i osiadł na markizie sklepu z mięsem powiązanego z szemranymi interesami nieumarłych. Obserwował mieszkańców miasta o nieznanej dla niego nazwie.
Zacisnął mocno powieki, stukając opuszkiem palca o skroń oraz próbując przypomnieć sobie jego nazwę. Niestety, był na tyle nieuważny, że, nawet jeśli usłyszał nazwę tegoż miasta, to dawno wybiegła w popłochu z jego spaczonego mózgu. Westchnął, stwierdzając, że trudno. Przyglądał się przechodniom w poszukiwaniu kogoś na tyle ciekawego, żeby mógł się nim zainteresować i spotykać co jakiś czas. W międzyczasie słońce zaczęło zachodzić za jeden z księżyców, ziewając lekko różową chmurą, skłaniał się niechętnie w stronę horyzontu.
W końcu, zrezygnowany, zaczął się zbierać z markizy, gdy zobaczył jakiegoś młodzieńca o blond włosach.
Eh, prychnął, chyba się nada.
Zeskoczył na ziemię, dla równowagi rozkładając ręce na boki. Zaczesał ciemne włosy i ruszył niczym kot drapieżny za zwierzyną, mijając sprawnie i bez szelestu humanoidalne kreatury przed nim. Jasnowłosy chłopak wszedł z odrobiną impetu do jakiegoś budynku. Alfie złapał za klamkę i już miał wchodzić do środka, gdy stwierdził, że może zobaczy, gdzie też wchodzi. Przechylił się w tył i przeczytał napis głoszący "Karczma Pod Żelaznym Kłakiem". Rozbawiło go to lekko. Stwierdził; jakież ludzie idiotyczne wymyślają nazwy, aż to niepojęte. Pociągnął klamkę w dół i wszedł, zamykając za sobą nie skrzypiące, lecz jęczące, jak latawica na haku (niekoniecznie chodziło mu o kobietę lekkich obyczajów, raczej o istotę, podobno demona, który zazwyczaj wisi na płaczącej wierzbie - żeński odpowiednik wisielca). Czerwonooki rozejrzał się; w rogu, niby "żeby nie rzucać się w oczy" siedziała grupa licząca cztery osoby - wysoką kobietę o długich brązowych, falowanych włosach, wojowniczka prawdopodobnie dowódca, później długowłosego blondyna o elfich uszach i rysach twarzy, łucznik. Później chudą, ale o wydatnych kształtach kobietę w kusym ubraniu, mag oraz kobietę o krótkich rudych włosach, łotrzyk - ukradła sakiewkę przechodzącemu... Temu czemuś. Prychnął rozbawiony.
Czyżby jakaś grupa, która "potajemnie" ratuje kraj, nie, może i cały świat! - pomyślał - Idiotyzm.
Później zwrócił uwagę na nieokreśloną liczbę typowych dla tego miejsca i w każdym mieście takich samych ludzi zwanych pijakami. Miał teorię, że są to te same osoby, co w poprzednich lokalach, a powodem, dla którego są w każdym tym miejscu było to iż chcieli zaliczyć i sprawdzić każdą spelunę.
Dalej poszukiwał wzrokiem wypatrzonego po całym dniu chłopaka. Arthur Nathaniel Vigro uśmiechnął się - blondyn stał przy barze. Ruszył po woli w jego stronę, pod koniec nabierając odrobinę większą prędkość. Skoczył i przylepił się do niego niczym rzep do psiego ogona, oplatając nogami jego pas, a rękami wokół jego szyi. Niższy o parę centymetrów, jak się okazało, chłopak mimowolnie, pod siłą i energią przekazaną przez Alfika, opadł na blat baru. Nikt za bardzo nie zwrócił uwagi, padły tylko jakieś ciche drwiny. Chłopak z biczem przy pasku, fuknął wyraźnie wkurzony i zaskoczony pod nosem. Oparł się z trudem na rękach, a czarnowłosy mocniej go ścisnął, ciesząc się z jego wkurzenia. Taak, lubił, gdy ktoś przez niego był zbulwersowany. Blondyn rzucił przez zęby, lekko przechylając wzrok w jego stronę:
- Chyba się pomyliłeś, palancie.
- Nie sądzę - rzucił nonszalancko, trochę ignorując jego słowa. - Witam, jestem Alfie, czasami nazywany Arthurem.
< Ruki? Prawdopodobnie nie jest ci miło poznać Alfiego A.K.A. Arthura, ale... Niestety, nie odpuści :> >